Lekarstwo na ból |
Czy trzy płyty w ciągu pięciu lat to dużo jak na zespół tej miary?
Chyba tak, choć wydaje się przecież, że na każdą płytę Pearl Jam czeka się latami. Wypatruje się jakiejś notki. Choćby małej wiadomości. Że coś robią, że gdzieś grają koncert. Że z kimś, z jakimś innym znanym muzykiem właśnie nagrali płytę. I tylko czasem wściekasz się, że ostatnią rzeczą, jaką zrobili jako zespół, jest Vitalogy, którą znasz już na pamięć od dwudziestu dwóch miesięcy...
Ale jest nowa płyta. Są nowe piosenki. Już od miesiąca cieszą twoje i moje uszy. Cieszą? To chyba nie jest dobre określenie. No bo czy przy pearljamowej muzyce można się w ogóle czymkolwiek cieszyć? Kiedy miałem piętnaście, może szesnaście lat, czułem się bardzo samotny mówił dwa, właściwie trzy lata temu Vedder. Potem było już lepiej. Przyszła praca, poznałem wielu ludzi... Niemal każdy z nas - ty, ja - mógł by się podpisać pod tego rodzaju wyznaniem. Niemal każdy z nas przecież przez to przechodził. Może nawet wciąż przechodzi. Ale jest przecież ta muzyka, która ma pomóc. Ból, który może być lekiem na twój ból. Ból znacznie od twojego większy...
Znasz już pewnie dobrze tę płytę. Ten dzień, gdy poszedłeś po nią do sklepu był być może najszczęśliwszym od dawna. Bo to przecież bardzo piękna i mądra płyta. Pewnie znasz już wszystkie teksty na pamięć. Który zrobił na tobie największe wrażenie? Sometimes? A może Smile? Pewnie powiesz, że wszystkie. Że niełatwo wybrać jeden jedyny. A muzyka? Który utwór poruszył cię najbardziej? Ostry, niezwykle żywiołowy Hail, Hail? A może jedna z tych delikatnych ballad, jak Off He Goes czy Present Tense... Wiem, słuchałeś tej płyty już tyle razy, że może masz jej już trochę dosyć, ale może zróbmy to raz jeszcze. Razem. Być może znajdziemy coś, czego ty albo ja dotąd nie zauważyliśmy.
Seek my part devote myself… śpiewa Vedder. Bardzo cicho, delikatnie. To początek płyty. Tajemniczy. Sometimes I know, sometimes l rise, sometimes l fall... śpiewa każdy wers z coraz większą mocą. To wszystko się zaraz skończy. Bo jest tylko jedna zwrotka i tylko jeden jakby refren. W Hail, Hail jest znacznie ostrzej, bardziej żywiołowo. Ten sam jest tylko ból w rozedrganym głosie Eddiego. A w tle obrzydliwie brudne dźwięki gitary. W tle monotonny bas i perkusja. Who You Are wyłania się jakby z chaosu. Początkowo dziwnie brzmi ten nieco patetyczny śpiew. Ale gdy do Veddera dołączają koledzy, robi się z tego niemal gospel. Tylko że mocno pearljamowy. A dalej, w In My Tree. po uszach daje rytm perkusji. Trochę monotonny i mocno skotłowany. Za to słowa płyną sobie jakby od niechcenia. To, że są smutne i pełne żalu, już nas wcale nie dziwi. Dziwi coś zupełnie innego, to co dzieje się w - nazwijmy go tak - refrenie. Inna, odrobinę jaśniejsza barwa głosu. I zrodzona z tego harmonia. Coś jeszcze? Po prostu kolejny utwór. Smile - jaki to dziwny dla nich tytuł. Pierwsze skojarzenie biegnie w stronę Neila Younga. Ten rytm i brzmienie gitary. I jeszcze ta harmonijka słyszana tyle razy. Don't make me smile... powtarzane jest tu wiele razy. To o taki uśmiech chodzi. Jest tu jeszcze wspólne harmonijki ustnej i gitary - solo. Potem zostaje już tylko gitara. Czyja? Gossarda czy McCready'ego? Czy to takie ważne? Cztery krótkie minuty naprawdę oszałamiającej muzyki... Off He Goes ma początek jak u Beatlesów. Chodzi mi o gitary. Dalej to już jest bardziej Bruce Springsteen i piękna w swej niezwykłości wyciszona ballada. Nagle zdajemy sobie sprawę, że to w ogóle cicha i spokojna i wyjątkowo smutna płyta...
Na kasecie albo na winylu Habit otwiera drugą stronę. Powala siłą. A Vedder śpiewa jak nigdy dotąd. Mocno zachrypniętym, zniekształconym głosem. Do tego jeszcze wściekła gitara. Brzmi to jak może trochę bardziej ambitny punkowo-garażowy numer. W Red Mosquito jest również ostro. Drżącemu z bólu Eddiemu cudnie towarzyszy mocno przesterowana gitara. Właściwie to najzwyklejszy hałas. Ale taki, że ciary łażą po plecach. Minutę trwający Lukin jest również w tym
nastroju. A słów jest za to tyle, że starczyłoby na kilka piosenek. Co innego Present Tense. Od razu wiadomo, że to najpiękniejszy na No Code utwór. Z bardzo oszczędnym tłem gitar. Z ich narastającym brzmieniem. Z coraz szybszym rytmem. I z coraz bardziej zadziornymi dźwiękami. Następny na płycie Mankind brzmi jak nieznany kawałek z sesji Mirror Ball Neila Younga. Z początku wydaje się nawet, że to on śpiewa. Z fajniejszych rzeczy mamy tu nieprzyzwoicie melodyjny refren na tle kanciastych dźwięków gitar. I'm Open zaczyna się dziwnie. Od słów mówionych przez Veddera. I tak jest niemal przez cały utwór. To bardzo tajemnicza piosenka - Peter Gabriel spotyka młodych jeszcze chłopaków z Pink Floyd i grają razem coś abstrakcyjnego. Around The Bend zaskakuje już zupełnie. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale Pearl Jam gra niemal country. Bębny grają jak do tańca. A śpiew Veddera jest jak kołysanka. Pobrzękujący fortepian i jeszcze ta gitara, której można by się było spodziewać jedynie po Marku Knopflerze. You are angel when you sleep - śpiewa pełnym głosem Vedder. I to nagłe zakończenie...
Założę się, że nie myślałeś, iż to będzie taka właśnie płyta. Że głównie ciche i markotne bardzo smutne piosenki. Że mniej będzie hałasu, że więcej spokoju. Że... To wciąż jednak Pearl Jam.
GRZESIEK KSZCZOTEK
Tylko Rock - pażdziernik 1996